Otrzymałem bordzo interesujące zdjęcie z 1941 roku.
Zrobiono je chyba na Olszynce.Czy potrafi ktoś rozszyfrować to miejsce.
Czy budynek w tle zdjęcia jeszcze istnieje.
Moim zdaniem budynek nie istnieje - była to stacja kolejki wąskotorowej jeżdżącej z Gdańska na Żuławy. Troszkę na ten temat w wątku Kleinbahnhof am Werdertor.
Serdecznie dziekuję za informacje.
Z tego wynika,że kościół widoczny po prawej stronie to kościół Matki Boskiej Bolesnej
przy ul.Głębokiej .Pumeks czy znasz niemiecką nazwę tego kościoła.
Chciąłbym przekazać te informacje właścicielowi,który na temat tego zdjęcia nic nie wie.
Szybka odpowiedz.
Powiedz mi jeszcze dlaczego "weterani" Forum Dawny Gdańsk tak mało dyskutują na temat
małych i mało znanych dzielnic np.Olszynka.Jak stoi w tytule pewnej rozmowy "Olszynka to też kawałek Gdańska"
Hmmm nie obraź się, ale mam przeświadczenie, że częstotliwość dyskusji jest adekwatna do rzeczywistej roli Olszynki (a właściwie - obu Olszynek) w historii i teraźniejszości Gdańska.
Pumeks wszystko się zgadza, ale Gdańsk to nie tylko ul.Długa.
Ostatnio dotarły do mnie trzy zdjęcia z Wysp Hawajskich, ich właściciel nie pyta o Stare Miasto czy Kościół Mariacki ale o Olszynke gdzie się urodził i o której nic nie wie.
W jaki sposób on i inni mają dotrzeć do informacji, których nie ma bo temat nie istnieje,
a Wy Panowie, którzy siedzice w temacie Gdańska od lat nie dzielicie się swoją wiedzą.
Jestem przekonany, że na temat tych małych dzielnic jesteście w stanie dużo powiedzieć.
Ostatnio dotarły do mnie trzy zdjęcia z Wysp Hawajskich, ich właściciel nie pyta o Stare Miasto czy Kościół Mariacki ale o Olszynke gdzie się urodził i o której nic nie wie
Powiedz mi jeszcze dlaczego "weterani" Forum Dawny Gdańsk tak mało dyskutują na temat małych i mało znanych dzielnic np.Olszynka.Jak stoi w tytule pewnej rozmowy "Olszynka to też kawałek Gdańska"
Miro napisał/a:
W jaki sposób on i inni mają dotrzeć do informacji, których nie ma bo temat nie istnieje,
a Wy Panowie, którzy siedzice w temacie Gdańska od lat nie dzielicie się swoją wiedzą.
Strach przestraszyłeś moją skromną osobe, teraz taka wielka odpowiedzialność spada na
mnie nowicjusza na Forum. Jak widzę napisałeś 765 postów i jeżeli wszystki były tak twórcze
i tak wysokich lotów jak ten ostatni to gratuluje serdecznie.
Strach przestraszyłeś moją skromną osobe, teraz taka wielka odpowiedzialność spada na mnie nowicjusza na Forum.
Twórz, twórz Miro Ja też coś próbuję o Pieckach - historyk ze mnie żaden, ale nikt inny się nie zabrał za te Piecki, to trzeba się zmobilizować i samemu próbować
Miro napisał/a:
Strach przestraszyłeś moją skromną osobe, teraz taka wielka odpowiedzialność spada na mnie nowicjusza na Forum.
Twórz, twórz Miro Ja też coś próbuję o Pieckach - historyk ze mnie żaden, ale nikt inny się nie zabrał za te Piecki, to trzeba się zmobilizować i samemu próbować
Jestem za. Każda historia czeka na swojego odkrywcę. Bez złośliwości to piszę. Żeby nie było.
Miro, jak mawia stare przysłowie, łatwiej pałac skrytykować niż zbudować klozet.
Zamiast krytykować innych, że nie piszą - sam coś napisz jeśli wiesz. A jeśli nie wiesz - to pytaj - zaręczam Ci, że jeśli ktoś będzie znał odpowiedź na Twoje pytania, to Ci jej tu prędzej czy później udzieli. A jeśli nikt nie będzie wiedział... cóż - to nie napisze i tyle - ale żadne posty pełne oburzenia na taki stan rzeczy tego nie zmienią, mogą jedynie zepsuć atmosferę.
To tyle w temacie pobocznym, którego proszę już nie kontynuować. Zapraszam do dyskusji merytorycznej.
Całkiem spory opis Olszynki znajduje się w I tomie książki Brunona Zwarry "Wspomnienia gdańskiego bówki". Rodzina Zwarrów mieszkała wprawdzie pod Biskupią Górką, ale sporo czasu spędzała na działce przy Tulpenweg:
Cytat:
Sytuacja gospodarcza w Gdańsku ulegała coraz większemu pogorszeniu. Jak wynika ze sprawozdania Senatu gdańskiego, pod koniec 1932 roku było w Gdańsku 39042 bezrobotnych. Pewnym charakterystycznym objawem był fakt, że położone niedaleko naszego gimnazjum magazyny miejskiego lombardu przy Placu Wałowym (dawn. Wallplatz) były przepełnione oddanymi w zastaw bardzo skromnymi ruchomościami uboższej ludności. Wynikało to stąd, że ludność ta poszukując mniejszych mieszkań wyzbywała się w ten sposób zbytecznych mebli. Jak już wspomniałem, wielu gdańszczan zamieniało na wiosnę lub jesienią, nie zawsze z pilnej potrzeby, mieszkania, co wiązało się z większym niż zazwyczaj ruchem wozów meblowych na ulicach miasta. Jednakże w okresie kryzysu napór poszukujących z musu mniejszych i tańszych mieszkań był tak wielki, że przedsiębiorstwa transportowe zajmowały się przeprowadzkami nawet w niedziele, co przedtem nigdy się nie zdarzało.
Słyszało się wtedy często melodię popularnego szlagieru rozpoczynającego się słowami:
"Wir zahlen keine Miete mehr
wir sind im Grünen zu Haus'!"
Była to żartobliwa aluzja do sytuacji tych ludzi, którzy wyprowadzali się z dotychczasowych mieszkań w mieście do drewnianych baraczków i domków w szybko rozrastających się koloniach działkowych, by tam mimo pewnych niewygód przetrzymać te dla nich trudne dni.
Kolonie ogródków działkowych wyrastały wokół Gdańska jak grzyby po deszczu. Zakładano je, jak już wspomniałem, na wzgórzach Biskupiej Górki i na przedmieściach, wydzielano dla nich tereny wszędzie tam, gdzie ziemia leżała odłogiem lub była mało wykorzystana. Początkowo stawiano na działkach prymitywne altanki, lecz z biegiem czasu budowano solidne mieszkalne baraki i nawet murowane domki, a chociaż brakowało w wielu koloniach kanalizacji, to doprowadzano tam wodę oraz prąd.
Jak wielkie te działki miały powodzenie, świadczy spis mieszkańców Gdańska z 1939 roku, w którym podano, iż było wtedy 29 większych lub mniejszych kolonii ogródków działkowych wokół Gdańska.
Sięgając pamięcią daleko wstecz, przypominam sobie, że moi rodzice uprawiali w dwudziestych latach wraz z innymi kawałek ziemi przy wspomnianej już "Sporthalle", na placu zwanym wówczas "Kleiner Exerzierplatz". Później rodzice wydzierżawili działkę o powierzchni około 500 m2 w nowo powstającej kolonii "Sonnenland", rozrastającej się na łąkach Olszynki (dawniej Gross Walddorf). Pamiętam jeszcze ten dzień, gdy ojciec przywiózł na platformie kupioną skądś drewnianą altankę, którą wyremontował i uzupełnił przybudówką.
Naszymi najbliższymi sąsiadami była rodzina Blocków. Leon Block był kuzynem mojej matki i wieloletnim działaczem Zjednoczenia Zawodowego Polskiego. Choć zarabiał jako kancelista w PKP jak na ówczesne warunki nieźle, to jednak zbudował sobie także barak mieszkalny, by zaoszczędzić w ten sposób kilkadziesiąt guldenów na komornem. Pieniądze były mu zapewne potrzebne do pokrycia kosztów związanych z nauką wspomnianego już Janka i Alego, którzy również uczęszczali do Gimnazjum Polskiego.
Czułem się na działce zawsze jak na wsi. O tym, jak tam było spokojnie, świadczy, że przy bliskim bagienku w ciągnących się wzdłuż wału szuwarach, pełnym złocistych karasi, lęgły się zarówno łyski, jak i dzikie kaczki. Na ciągnących się w stronę Nizin łąkach było sporo zajęcy, a w latach trzydziestych nawet się zdarzyło, że zjawił się pewnego wieczoru w okolicy spory dzik. Przepłynął Opływ Motławy i potem ganiał ku uciesze dzieci oraz dorosłych po pobliskich ulicach. Zginął zastrzelony przy Stągwiach, gdzie skoczył do Motławy i nie dał się ludziom wciągnąć do łodzi.
Uprawa tej podzielonej rowami tłustej ziemi kosztowała w pierwszych latach działkowiczów sporo wysiłku. Trud ich jednak sowicie się opłacił, gdyż plony z pierwszych lat były nadzwyczaj duże. Pamiętam, że marchew była długa i gruba jak męskie ramię, dynie ważyły nawet do pół cetnara, a ziemniaków było z tych nielicznych metrów kwadratowych tak wiele, że wystarczyły niejednej rodzinie na okres całego roku.
Hodowaliśmy podobnie jak inni działkowicze króliki, kury i gołębie. To było głównie powodem, że przebywałem na działce niemal codziennie, gdyż zanosiłem tam ugotowane w domu łupiny kartoflane oraz inną karmę. Dla królików musiałem oprócz tego latem rwać, a gdy byłem starszy kosić trawę. Na zimę przygotowywaliśmy buraki pastewne i siano, które chowaliśmy w oddzielnej skrytce. Chociaż zboże dla kur i gołębi było dosyć drogie, to jednak hodowla tych zwierząt opłacała się, gdyż nie pamiętam, aby mimo trudnej sytuacji brakowało nam w domu na niedzielne obiady mięsa.
Oczywiste jest, że uważałem te obowiązki za uciążliwe, jednak wspólne zabawy z kuzynami były przyjemnością, tak że chodziłem tam chętnie. Latem graliśmy na trawnikach w piłkę nożną, goniliśmy się po szuwarach, "polowaliśmy" wykonaną z drzewa dzidą lub prymitywnym łukiem na zające, jednak najczęściej zażywaliśmy kąpieli w wodach Opływu. Niekiedy łowiliśmy tam również ryby. Szliśmy wtedy we trójkę wzdłuż brzegu, a dwóch z nas brało szerokie grabie i szybkim ruchem wyrzucało na brzeg gęste wodorosty, z których wyciągaliśmy niekiedy nawet węgorze. Zimą uprawialiśmy z zapałem na szerokim Opływie łyżwiarstwo i graliśmy w hokeja.
W naszej działkowej kolonii bardzo dbano o porządek. Parkany i furtki były najczęściej wykonane z równo przyciętych drewnianych sztachet, które malowano na zielono i opatrywano białymi końcówkami. Wokół kolonii ciągnęły się parkany z siatki drucianej, a do dróg wewnętrznych prowadziły solidne bramy wejściowe wykonane z grubych bali.
Co roku obowiązywało gruntowne oczyszczanie licznych rowów odwadniających. Nasza działka była położona na skraju kolonii przy ulicy Tulipanów (dawn. Tulpenweg) i okolona z dwóch stron okołostumetrowym rowem. Oczyszczanie jego pod koniec wiosny kosztowało nas zawsze sporo wysiłku.
Wraz z dalszą rozbudową kolonii wydzielono dla dzieci duży plac do zabaw z basenem kąpielowym, przy którym postawiono niewysoką zjeżdżalnię dla maluchów. Na placu tym odbywały się także festyny ludowe, połączone z całonocną zabawą. Latem tę imprezę zwano "nocą włoską" (Italienische Nacht) , a jesienią były to dożynki. Mimo trudnych czasów ludzie się chętnie bawili. Domki, altanki, parkany oraz bramy wejściowe były udekorowane kwiatami, girlandami i różnokolorowymi chorągiewkami. Wzdłuż ścieżek i żywopłotów rozwieszano lampiony o różnych kształtach, długie papierowe harmonijki i inne papierowe dekoracje. Na biało pomalowanych masztach powiewały chorągwie, przeważnie o barwach gdańskich, rzadziej w kolorach niemieckich.
Gdzieniegdzie rozlegały się z blaszanych tub gramofonów dźwięki wesołych melodii i szlagierów, a z niektórych altanek dochodziły już od godzin przedpołudniowych głośne okrzyki działkowiczów grających w skata.
Po obiedzie ruszał z głównego placu pochód. Za orkiestrą dętą ciągnęły liczne przystrojone kwieciem wózki z siedzącymi w nich dziećmi. Jesienią pokazywano na tych wózkach najdorodniejsze płody z działek. Jedyny sklepikarz tego osiedla wykorzystywał tę okazję, by z pociąganego przez małego kucyka powozu rozdzielać pomiędzy dzieciarnię cukierki. Pochód przechodził niemal przez wszystkie ulice kolonii, a gdy wrócił znowu na plac, rozpoczynały się różne gry i zabawy dla dzieci. Dla zwycięzców przeznaczano nagrody, najczęściej w formie słodyczy. Grupy dziecięce przeciągały się linami, przeprowadzano różne biegi, skakano w workach do niedalekiej mety, lecz najważniejszą konkurencję stanowiło zawsze zdobycie głównej nagrody: zegarka umieszczonego wraz z innymi nagrodami na żelaznej obręczy okalającej wierzchołek wysokiego i obficie posmarowanego mydłem masztu. Chętnych do zdobycia tej najcenniejszej nagrody było wielu, lecz dopiero po dłuższym czasie udało się, przy aplauzie publiczności, najwytrwalszemu zdobyć to wówczas dla każdego chłopca cenne trofeum.
Na placu ustawiano duży namiot, w którym podawano orzeźwiające napoje oraz piwo. Przed namiotem stały stoły i krzesła ogrodowe oraz proste, zbite z surowych desek ławki. Obok była strzelnica i stały budki, w których losowano lub zdobywano w różny sposób nagrody. Nieco dalej odbywała się wystawa hodowlanego inwentarza lub wystawiano na pokaz wyjątkowo udane płody rolne. W głębi placu zbijano z desek płytę do tańca i tam bawiono się do rana.
Gdy po zapadnięciu zmroku zajaśniały wśród altanek różnokolorowe żarówki oraz lampiony, wesoły pochód wyruszał od nowa ulicami kolonii. Poza lampionami noszono również zapalone pochodnie, jednak nie zdarzyło się ani razu, by powstał z tej przyczyny pożar.
Nie pamiętam, żeby w tamtych czasach zdarzały się na działkach poważniejsze kradzieże. Działkowicze żyli ze sobą w zgodzie, a pomiędzy Niemcami i nielicznymi Polakami panowały nawet dobrosąsiedzkie stosunki. Pamiętam z tamtych dni mieszkające niedaleko rodziny Toporków, Augustyniaków, Lisów i Walkuszów oraz sąsiadów niemieckich - Brauera, Seinwilla czy Fischerów. W altankach grano często do późnej nocy w ulubionego skata. Chociaż nie grano o pieniądze, lecz tylko zapisywano wygrane partie, było zawsze przy tym sporo emocji. Często kibicowałem jako chłopak przy ojcu i mając kilkanaście lat sam zacząłem brać udział w rozgrywkach starszych.
Pobyt i praca na działce były dla mego ojca jedyną formą odpoczynku. Bardzo lubił kwiaty, których było mnóstwo w naszym ogrodzie. Cieszył się, gdy na drodze na zewnątrz kolonii przystawali spacerowicze i podziwiali jego dzieło. Nie pamiętam, by poza jedynym krótkim wyjazdem do Kościerzyny ojciec skorzystał z urlopu inaczej niż przebywając na działce.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum